Na ogół jest tak, że w tygodniu pracuję, a w weekend staram się odpocząć. I oczywiście pozytywnie się naładować na kolejny tydzień. Ale czasem zdarzają się tak zwane święta. I zaczyna być dziwnie.
Od wielu lat trzymam się definicji:
Święto – dzień wysypki i cyrku, nie będący niedzielą, oznaczony w kalendarzu na czerwono.
Skutki? Wiadomo. Wzmożona aktywność zakupowa przed świętem (jakie by ono nie było, w sklepach więcej kupujących). Tak zwane „długie weekendy” – kto ma, to ma. No i oczywiście wzmożona aktywność durniów wszelakich na drogach publicznych – przed, w trakcie i po święcie. Plus kilka pomniejszych atrakcji, które pominę. Oczywiście piszę wyłącznie o tym, co dzieje się w tak zwanym realnym życiu – bo w sieci to już w ogóle szał. Nawet gier online to nie omija. Ogólnie rzecz biorąc – święta wszelakie, niezależnie od ich „tematyki” i pochodzenia, obchodzę. Jak najbardziej. Możliwie szerokim łukiem. Tak jest dla mnie po prostu zdrowiej i spokojniej, co poradzę.
Nie lubię świąt wszelakich z jeszcze jednego powodu: strasznie wybijają mnie z rytmu. Tak się poskładało, że mam stały tygodniowy rozkład „czas pracy – czas wolny” i na przestrzeni ostatnich lat po prostu się to dość mocno ugruntowało. Dodając do tego w miarę stały tygodniowy rozkład zajęć w pracy, rozłożony na dni – mamy pewną rutynę, pewien „ujowy ale stabilny” schemat, który może i niezbyt lubię, ale przynajmniej mam się czego trzymać i wiem, czego i kiedy się mniej więcej spodziewać. A przymusowy dzień wolny w środku tygodnia pracy to duża dezorganizacja, nadprogramowe nerwy i niepotrzebne „atrakcje”. I oczywiście przekładanie zaplanowanej pracy, żeby wszystko miało ręce i nogi. Co z tego, że mam „wolny dzień”, jeśli i tak odwalam tą samą robotę, tylko inaczej rozłożoną w czasie?
Tak właśnie wygląda ten tydzień: poniedziałek i wtorek na dość wysokich obrotach, środa przymusowo wolna i „odpoczywam”, a od czwartku do soboty znowu zwiększone obciążenie. Ciężko załapać ten cotygodniowy rytm i działać w miarę normalnie. Nie wiem, czy po pozytywnym weekendzie nie rozciągnę go na dzisiejszy i jutrzejszy wieczór, choćby po to, żeby po odpękaniu „świątecznej” środy wmówić sobie, że to była niedziela. I że czwartek to poniedziałek. Wtedy mam szansę na pewne konkrety do końca tygodnia. Nie wliczam w to, oczywiście, codziennych „łyżeczek”, bo to zupełnie inna historia.
I tym optymistycznym akcentem rozpoczynam kalendarzowy tydzień, a kontynuuję mentalny weekend. Tym razem przy bardzo konkretnej lekturze.