Dziś o trollingu z klasą – taki temat podszedł. Nietypowe zastosowania, nietypowe zagrywki i niezły ubaw.
Trolle i trolling – chyba nie ma internauty, który nie miałby z nimi do czynienia. I chyba nie pomylę się twierdząc, że każdy internauta co najmniej raz w życiu przynajmniej przez chwilę próbował potrollować. Zapewne nie popełnię także błędu przyjmując, że próba trwała krótko i zakończyła się definitywnie stwierdzeniem „to nie moja bajka, odpuszczam”.
Jest jednak całkiem sporo osób, które z trollowania uczyniły sposób na życie i inaczej już po prostu nie potrafią. No i działają, ku utrapieniu i irytacji normalnych użytkowników internetu. Całkiem ich sporo i bardzo różnych, nic więc dziwnego, że znalazły się osoby z badawczym zacięciem, które poświęciły sporo czasu i energii na bliższe przyjrzenie się tematowi. Efektem (często trwających latami) badań są kompleksowe, obszerne opracowania – mniej lub bardziej poważne, ale zawsze ciekawe i pouczające. Takie, jak na przykład Wielka Ilustrowana Encyklopedia Internetowych Trolli.
Sam trolling dla trollingu to w sumie sztuka dla sztuki, i napisano o nim już tyle, że kolejny artykuł na ten temat niespecjalnie ma rację bytu. Wolę raczej podać dwie ciekawostki z frontu odwiecznej wojny między twórcami i wydawcami a piratami. Przykłady trolingu w słusznej sprawie.
„Dlaczego moja gra się nie sprzedaje?”
Takie pytanie często i gęsto padało na forum twórców „Game Dev Tycoon” – gry o tworzeniu gier komputerowych. Wszystko szło pięknie do momentu, gdy gracz wydawał stworzoną w swoim studiu grę. Dobre recenzje, wysokie oceny i… praktycznie zerowe wpływy ze sprzedaży. Odpowiedź autorów przewróciła mnie razem z krzesłem, a brzmiała ona: „Gracze spiracili Twoją grę tak samo, jak Ty spiraciłeś naszą”. Jak się okazało – autorzy gry wypuścili w sieć „piracką” wersję swojej produkcji z małym bonusem dla amatorów darmowej rozrywki. Chylę czoła przed pomysłowością i poczuciem humoru Greenheart Games.
„Pustkę widzę, a nie literki”
Świeża historia, bo „Komornik” Michała Gołkowskiego miał premierę 16 marca 2016. W ramach kampanii promocyjnej wydawnictwo udostępniło pierwszy rozdział, po którym momentalnie nabierało się nieodpartej ochoty na ciąg dalszy. Jak się nietrudno domyślić – znalazło się całkiem sporo osób, które by chętnie przeczytały całość, ale za darmo. Na chomiku momentalnie pokazał się ebook: okładki, pierwszy rozdział, kilkaset stron – nic tylko pobierać i czytać. No i pobierali ludzie i czytali. Pierwszy rozdział w całości, początek drugiego i… pusto przez ileś stron. Akapit czy dwa, i znowu pustka. I tak przez całą książkę. A gdzieś w międzyczasie parę zdań od wydawcy, który tego psikusa zrobił. Po całej akcji mam kolejny powód, żeby lubić „Fabrykę Słów”.
Był wstęp, było rozwinięcie – ale zakończenia jako takiego raczej nie będzie, bo podsumowanie całego wpisu podałem w tytule. Zresztą, co tu można dodać? Poza tym, że jak człowiek takie akcje widzi, to też by chętnie podobny numer odwalił?