Takie powiedzenie słyszałem i utkwiło – na tyle, aby się nad nim zastanowić przez dłuższą chwilę i wyciągnąć wnioski. Mało tego. Teoretycznych wniosków mam na koncie więcej niż multum. W danym wypadku, o zgrozo…
…odważyłem się pójść o krok dalej i przejść do praktyki. I tu wyszło parę ciekawostek. I w pracy, i po godzinach. Kluczem okazało się podzielenie większego problemu na mniejsze kawałki i zajęcie nimi po kolei. Wpojenie sobie nawyków to bardzo fajna rzecz – o ile są to nawyki produktywne. No dobrze, niekoniecznie produktywne. Niech chociaż będą korzystne. Przykład? Proszę bardzo: przed wyjściem do pracy – rytuał porannej kawy i papierosa. Tak, wiem, nałóg i niezdrowo. I co z tego? Pomaga się nieco dobudzić, pozbierać i w pełni sobie uświadomić, że kolejny pracowity dzień właśnie się zaczyna. Korzystne? Jak najbardziej. Dzień wolny wygląda zupełnie inaczej, ale o tym sza.
Metoda małych kroków ma olbrzymi plus: pozwala podzielić duży projekt na mniejsze fragmenty, możliwe do umieszczenia na liście zadań i zrealizowania w rozsądnym czasie. I, oczywiście, odhaczenia na tej liście. To wiele daje, wiem po sobie. Wtedy „syndrom pustej kartki” dość mocno się redukuje i nie jest tak dużym obciążeniem na samym starcie, jakim może się stać. Kolejny argument „za”: przy podziale zadania na mniejsze fragmenty, można te kawałki robić „od jednego kopa”. Usiąść, zrobić, odhaczyć i mieć załatwione. I łatwiej takie sprawy upchnąć nawet w dość napiętym rozkładzie dnia. Im większa kobyła, tym trudniej znaleźć na nią czas, którego jest wiecznie za mało. Jeśli rzecz jest powtarzalna – tym lepiej, bo łatwiej wchodzi w odruch. Podejście świetnie się sprawdza przy porządkowaniu spraw. No i oczywiście wypadałoby przestać szukać pretekstów do odkładania zadań na później – i tu podział na małe fragmenty bardzo wiele daje: małe, szybko się zrobi i będzie z głowy. W sumie szkoda się wysilać na szukanie pretekstów, lepiej zrobić i mieć spokój. A jak dobrze idzie – kolejny mały kawałek z listy załatwić. Nie po to, żeby wyrobić średnią, o nie. Bo takie uśrednianie jest złe. Po to, żeby zrobić więcej, jak się ma załatwione zaplanowane minimum. Oczywiście przy założeniu, że załatwi się całe zadanie, a nie część. Powrót do zadania po przerwaniu jego realizacji w połowie najczęściej oznacza niepotrzebne nerwy i błędy, a w konsekwencji – cóż, ponowne robienie zadania od zera. Nic miłego, nie polecam.
Tyle do porannej kawy po leniwym, „resetowym” weekendzie – zadanie na liście odhaczone, następne czekają na swoją kolej. A zanim się do nich zabiorę – dzień pracy, podczas którego zapewne niejedna ciekawostka się pojawi i skłoni do kolejnych srogich rozkmin na tematy bardzo losowe.