Każdemu się czasem uleje, dziś moja kolej. Będzie o gównoburzach i „dawcach contentu”, a na koniec trochę arytmetyki.
Wstęp – o co poszło
Każdy z nas ma czułe punkty, jeden z moich to „lansowanie się na cudzym garbie”, czyli – kradzież czyjejś pracy w internetach. Głównie na fejsbuku naszym powszednim. Od lat się z tym użeram, najczęściej bezskutecznie.
Kolega pisze krótkie teksty – każdy z nich to parę minut lektury i zdrowego ubawu. Takie dość przewrotne, lekko napisane, mocno abstrakcyjne. Zamieszcza je w formie wpisów (tekst i zdjęcie) na fanpage, Udostępnia te wpisy na różnych grupach ku uciesze i zadumie, ludziom się podobają. Zaczyna być rozpoznawalny, wyrabiać sobie markę – świetnie jest, kibicuję z całego serca.
No, ale nie byłoby tego wpisu, gdyby nie użyszkodnicy FB. Użyszkodnik to taki okaz, co używa i szkodzi. W danej sytuacji – działa na kopiuj/wklej. Bo przecież to jest fajne, jak się coś wrzuci i to się ludziom podoba. A że przy tym się okrada autora?…
Rozwinięcie – jak poszło
Na stronie kolegi pojawił się kolejny wpis, udostępnił go w kilku grupach – i na jednej z tych grup zrobił się kwas. Parę godzin później pojawił się skopiowany i wklejony sam tekst, bez podania źródła, autora, czegokolwiek. Pech chciał, że zobaczyłem to w powiadomieniach. „Autor” z miejsca dostał link do posta w tej samej grupie i grzeczną (jeszcze) uwagę, że jak się coś takiego robi, to jest przycisk „Udostępnij” z opcją „Udostępnij w grupie”, specjalnie po to zrobiony i nieźle działający. No i się zaczęło.
W skrócie – szybko pojawili się obrońcy. Argumentacja standardowa i znana do wyrzygu: wszyscy tak robią, autor nie zastrzegł praw ani we wpisie, ani na stronie, a w ogóle to powinien się cieszyć, że ma taką reklamę, i tak dalej, i tak dalej. Nie było trudno sprawdzić, że osoby mające najwięcej do powiedzenia w tej kwestii robią dokładnie to samo. „Uderz w stół”… W sprawę włączyła się moderacja i administracja grupy, wyszła prywata, osobiste układy i układziki. „Ściany tekstu” fruwały i w komentarzach, i w prywatnych wiadomościach, żadne tłumaczenia, jak jest faktycznie, nie docierały. Typowy shitstorm.
Pojawiły się dwa kolejne wpisy tegoż „autora” – jeden z przeprosinami, drugi z „lansem na biednego misia co przecież przeprosił i nie rozumie czemu się źli ludzie czepiają”. Oba ociekały szyderą, a w komentarzach – ciąg dalszy cyrku. W pewnej chwili zarówno „autorowi”, jak jego obrońcom puściły nerwy i zrobiło się szambo. Potrwało to trochę, po czym nagle wszystkie trzy wpisy wraz z komentarzami zniknęły jak sen jaki złoty. Konsekwencje dla wulgarnych pyskutantów? Ależ proooszęęę… Ze złotych myśli: „Przecież to ci najaktywniejsi, dzięki nim grupa żyje i się kręci, „… Pozostał potężny niesmak.
Aha, „pyskutant” to nie literówka, tylko określenie okazu, który z wymiany poglądów robi pyskówę. Używam od lat.
Zakończenie – co wyszło
Niesmak wyszedł, ot co. I żenada. Bo cała chryja miała miejsce na rozrywkowej grupie rówieśniczej, średnia wieku to 40+. Ale też – pewne podsumowania się nasunęły. Stracony dzień, zjechane nerwy, paręnaście tysięcy słów napisanych w próżnię – to minusy. Trening w szybkim pisaniu, kilka ciekawych pomysłów – na plus.
Dla porównania – wpis, który właśnie kończysz czytać, ma dokładnie 581 słów (statystyka WordPressa), a powstawał około godziny…
Wnioski – kilka się znajdzie
Przede wszystkim – niewiedza, chamstwo i odporność na argumentację nie mają płci i wieku. Smutne, ale prawdziwe. Z pozytywnych – na wścieku piszę szybko i produkuję ciekawe rzeczy. I nawet w takiej sytuacji wpada do głowy co najmniej kilka ciekawych pomysłów do dalszego wykorzystania.
Na teraz wystarczy, jak już są pomysły, to trzeba jakiś wybrać i zacząć realizować. Sam jestem ciekaw, który to będzie i co z niego wyjdzie.