Znienacka dopadły i trzymają. Rozważania o rozmiarze i stopniu osiągniętego zadowolenia.

Taka sobie sytuacja: sobotnie popołudnie, market, próbuję zrobić zakupy. Niby nic wielkiego, raptem kilka rzeczy na weekend – ale… No właśnie. Ludzi sporo, do tego z kompletnie wyłączonym myśleniem. Idzie się dość poważnie zirytować, jak co chwilę jakiś egzemplarz „homo formalnie sapiens” albo prawie na człowieka wpadnie, bo lezie i nie patrzy, albo postawi wózek w poprzek i przejść nie idzie, i tak dalej, i tak dalej. Pełny przekrój buractwa marketowego w ciągu minut. A zwróć człowieku uwagę – to jedna z drugim broni  swojego prawa do buraczenia jak niepodległości. Ma się rozumieć, że poleciało kilka „krótkich piłek”, ale mimo wszystko…

W tym całym bałaganie wpadłem na kolegę, z którym siedzieliśmy w jednej ławce przez całą podstawówkę i liceum. Niby mieszkamy w jednym miasteczku, ale widujemy się raz na tak zwany ruski rok. Chwilę pogadaliśmy, po czym padło pytanie o parę rzeczy, których nabycie zleciła mu żona. Nie wiedziałem, co i gdzie dokładnie, ale to przecież mój weekend, mój czas wolny i mogę go spędzić tak, jak mi się żywnie spodoba, prawda? Efekt: jedna rzecz znaleziona na spokojnie. Drugiej nie kupił, bo były trzy rodzaje, a kolega nie w temacie. Zadzwonić i dopytać nie mógł, bo telefon został w aucie. Kolejka do kasy bardzo sympatycznie przegadana, nawet nie zauważyłem, kiedy wychodziliśmy.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że jakiś czas temu przyjąłem prostą zasadę: jeden dobry uczynek dziennie – mały, ale zawsze. A później już mogę bliźnich dowolnie wku… irytować do momentu udania się na spoczynek. Nie róbcie sobie nadziei – nocny, nie wieczny. Nie ma tak dobrze. Wyrobienie sobie tego nawyku trwało nieco czasu, ale bardzo się opłaciło. Zasypiam bez wyrzutów na resztkach sumienia, o ile jeszcze jakieś posiadam.

Te codzienne małe uczynki to najczęściej bzdury: przepuszczenie w drzwiach, odegranie roli „trzeciej ręki”, cokolwiek. Istotne jest jedno: cokolwiek robię – robię to od siebie, bo po prostu chcę i mam taką możliwość. Widzę, że mogę pomóc – i pomagam. Bo właśnie tak to ma działać, że sam od siebie. Jak ktoś poprosi o pomoc, to najczęściej nie widzę problemu, ale to już nie to.  Bo ktoś w jakiś sposób nakierował, poprosił. Bo cokolwiek zrobiłem, to nie było w całości ode mnie.

O „codziennej łyżeczce” pisałem nie raz i nie dwa razy – to się sprawdza, szczerze polecam. Krótko rzecz ujmując: małe, ale pozytywne. Cieszy.

No właśnie. Małe. Miałem kiedyś taką akcję: zrobiłem coś głupiego, rzecz w sumie mała, ale w danej chwili dość mocno poprawiła humor. Uznałem za stosowne podzielić się tym ze znajomymi, napisałem kilka słów na FB. Pierwsza reakcja: zdjęcie żuka gnojarka z kulką nawozu i podpisem „Żuk Bogdan cieszy się z byle gówna”. I wzięło na przemyślenia: jeśli coś cieszy, to czy musi być duże? I druga sprawa: dlaczego cokolwiek, co robię, musi być solą w oku tych, którzy tylko komentują?

Wniosek , do którego doszedłem momentalnie, jest trywialny: najważniejsze, że cieszy i nikomu krzywdy nie robi. Zrobiłem coś fajnego, co mi sprawia satysfakcję – jestem do przodu. Moja praca, moja satysfakcja, dziękuję, koniec tematu. Nie rozumiem i  nie zrozumiem osób, które wychodzą z założenia, że im „większy” (według dowolnych kryteriów) powód, tym większa radość. No OK, jestem w stanie w pewnym stopniu pojąć takie podejście, ale bez przegięć. Im większe, tym bardziej cieszy? I gdzieś po drodze gubi się radość z drobiazgów? Proooszęęę… Można i tak, ale szczerze współczuję osobom, które działają w ten sposób. To są ludzie, którzy sami siebie skazują na wieczny niedosyt i sami sobie fundują wyścig szczurów za kolejnymi rekordami w rzeczach przyjemnych. Kochani, robicie sobie wielką krzywdę. Tyle ode mnie.

Koniec wynurzeń i wywnętrzeń na dziś, a tych wszystkich, którzy czują się zawiedzeni lekturą, pytam z wrednym uśmieszkiem: A czego się spodziewaliście, świntuchy?