Czasem siedzi człowiek i się zastanawia, co z sobą zrobić. Przychodzą do głowy najprzedziwniejsze pomysły, samo zastanawianie się nad tym potrafi być niezłą rozrywką. A realizacja?
„W co się bawić, w co się bawić?” Już bardzo, bardzo dawno temu śpiewał Wojciech Młynarski. Przez te „nieco” lat sporo się pozmieniało, pojawiło się multum i jeszcze kilka możliwości zajęcia się czymkolwiek. Jeśli o mnie chodzi, to jakiś dziwny jestem: albo gry, albo lektura. Z racji czynników przeróżnych – padło na gry. Inne czynniki z kolei skutecznie eliminują większe tudzież dłuższe produkcje, co przypomniało o istnieniu gier krótkich, do poklikania przez godzinę czy dwie, albo nawet krócej, a dających całkiem sporo radości.
Kiedyś, dość dawno, maniacko przechodziłem gry HOPA – Hidden Object Puzzle Adventure. To właśnie tytułowe „piękne jednorazówki”. Przygodówki z liniową fabułą, świetną oprawą audiowizualną, pewną ilością niezbyt wymagających minigierek i dużą dawką plansz „znajdź ukryte obiekty”. Gry, niestety, najwyżej na jeden wieczór – i nie ma sensu do nich wracać, ponieważ po przejściu takiej produkcji raz widziało się już wszystko, co ma do zaoferowania. No, może poza kilkoma „trofeami”, ale… Przynajmniej w tej kwestii ominęła mnie przypadłość, zwana perfekcjonizmem.
HOPA są fajne, ale pozostawiają spory niedosyt po przejściu. Najczęściej się człowiek zdąży wkręcić w realia gry, przyzwyczaić do bohatera, nabrać apetytu na ciąg dalszy – a tu psikus. Koniec. Nie ma więcej. Bonusowe rozdziały w „edycjach kolekcjonerskich” czy innych „platynowych” też niespecjalnie ratują sytuację, bo najczęściej są luźno związane z właściwą fabułą. A już najgorzej, gdy po tytule, który autentycznie się spodoba – wydawca nie wypuszcza kontynuacji. Przeszedłem kilka takich gier, fajnie było, a niedosyt i niesmak pozostał. Cóż, realia rynku. Niestety.
W HOPA podoba mi się to, że wymagają spostrzegawczości i zwracania uwagi na detale. I właśnie czegoś czegoś takiego, dziś potrzebowałem, żeby się nieco skupić i zmobilizować. No i, oczywiście, konkretnie wybudzić. Choćby w celu spożycia „codziennej łyżeczki”, co u mnie oznacza wzmożone wgapianie się w detale przeróżne. Z drugiej strony, potrzebne było coś krótkiego, na kilka minut, no, ostatecznie godzinę. I tu poratowała pamięć do rzeczy dziwnych, podsuwając nazwę: „Ninja or nun”. Prosta rzecz do poklikania na chwilę, wymagająca sporego refleksu i spostrzegawczości. Wbrew pozorom, wcale nie jest tak łatwo odróżnić ninja od zakonnicy, zwłaszcza gdy czas ucieka, a tłumek postaci jest całkiem pokaźny. Dla chcących spróbować – link do prostej gry na wybudzenie.
Na dziś tyle, czas na ciąg dalszy „gumowego weekendu”. Niekoniecznie produktywnego, ale (mam nadzieję) przynajmniej w miarę spokojnego.