Wieczór, piwo, pogaduchy – i dwa filmy, które są po prostu za dobre, żeby o nich nie napisać. Wszystkiego razem niecałe pół godziny – a humor poprawiony na długo, z widokiem na jeszcze dłużej.

Zacznę może od tego, że uwielbiam zabawę konwencjami. Jakby się konkretnie zastanowić – na przestrzeni ostatnich lat właśnie takie były praktycznie wszystkie książki, które wciągnęły od pierwszej strony i mocno trzymały do ostatniej. Uświęcona tradycją opowieść w swobodnej interpretacji to całkiem fajna sprawa, a jak się za to zabiorą konkretni ludzie z konkretnymi pomysłami, to bywa aż zbyt ciekawie.

Dziś na tapecie – legendy. Polskie, nawiasem mówiąc. O baśniach po mocnym tuningu pisałem dawno temu, ale to były komercyjne, pełnometrażowe produkcje. Nie takie złe, jak można się było spodziewać, ale też nie tak dobre, jak mogłyby się okazać. Jeśli ktoś lubi zabawę konwencjami i schematami – polecam. Całkiem fajny sposób na leniwe, niezbyt odmóżdżające spędzenie paru godzin. A wracając do polskich legend…

Jakoś tak w luźnej rozmowie z gatunku mocno dryfujących wypłynęło, że kilka miesięcy temu ruszył projekt „Legendy Polskie”. No i się przyznałem, że pierwsze słyszę. Efekt? Około pół godziny dzikiego ubawu. Cóż, TAKIEGO potraktowania klasyki raczej się nie spodziewałem. Co prawda z różnymi sprawami miałem styczność i niejedno widziałem, ale „Pan Twardowski” w konwencji hard SF dość mocno pozamiatał. Takoż i cyberpunkowy Smok Wawelski uczynił swoją powinność i bardzo mocno zrobił resztę wieczoru. Rozmowa wyraźnie się rozkręciła i pogrążyła w oparach konstruktywnego absurdu – a to jest coś, co bardzo ale to bardzo lubię.

Z bliższego przyjrzenia się tematowi wychodzi, że te dwa filmy to dopiero początek – autorzy zapowiedzieli kolejne odsłony, chyba jeszcze dwie w tym roku. Czekam niecierpliwie, bo jest na co. Bardzo mocną rekomendacją jest osoba reżysera – Tomasz Bagiński to klasa sama dla siebie.

Wypadałoby zakończyć jakąś mądrą sentencją, może dowcipem, a może zapowiedzią – co planuję w najbliższym czasie wyprodukować i zamieścić. Niestety, działam zbyt spontanicznie (by nie rzec – chaotycznie), aby to miało sens. Na pewno coś się pojawi, i to prędzej niż później. Jak tylko wena pojawi się w okolicy i zostanie na dłuższą chwilę. Tu może być nieco kłopotu, bo to bardzo kapryśna istotka, ale z drugiej strony… Mam parę pomysłów, jak ją przywabić i zatrzymać na czas niezbędny do popełnienia kolejnego wpisu. I kilka kolejnych, jak nie spłoszyć. Powinno zadziałać.