Staruszek świat się kręci, ludzie sobie funkcjonują, a nawet czasem kołoegzystują (czy jakoś tak), i różnie to bywa. Przeważnie ciekawie.

Praca, dostawa do sklepu, dzień jak co dzień. Sklep ma tylne wejście bezpośrednio do magazynu – wspólne z apteką w tym samym budynku. Klatka schodowa, kilka schodków, podest i troje drzwi: w lewo „mój” sklep, środkowe nieużywane, po prawo do apteki. I drzwi wejściowe, zamykane na noc, z brzęczykiem do apteki. Nieużywane drzwi na klatce zastawione śmieciami z apteki – poskładane kartony, opakowania w zawiązanych workach – ogólnie ujdzie, choć czasem muszę nieco śmieci przesunąć, żeby sobie drzwi otworzyć. Ale nie tego pięknego dnia.
Towaru niby nie było (jak na ten sklep) dużo, ale mało też nie – i dość ciężki. Podjeżdżam – i pierwszy psikus. Wejście zamknięte. Dzwonię i czekam na reakcję. Cisza. Mija parę minut, dzwonię drugi raz. Reakcji zero. Nie żebym się jakoś masakrycznie spieszył, ale miło by było się wyrobić w rozsądnym czasie. No OK, wchodzę przez sklep – czyli tuptam sobie wokół budynku. Wyjście na opisaną klatkę – no fajnie. Cały podest zajęty – stoi rower. A właściwie – ROWER. Wielkie bydlę, w modnym stylu holenderskim, ustawione tak, że się ruszyć nie idzie. No nic, raz w kółko biegałem, ale jak to się ma powtarzać, to może by z paniami z apteki pogadać, coś ustalić… Pukam grzecznie i spokojnie, i czekam na reakcję. Nic. Czekam chwilę, pukam po raz drugi – nic. No rozumiem, panie mogą być zajęte, ale pukanie i brzęczyk pewnie usłyszały, więc jest nadzieja że któraś wychynie i da się dogadać sprawę.
Drzwi na szczęście dało się otworzyć od środka bez żadnych problemów, poza przymusowym spacerkiem. ROWER nieco przestawiony żeby można było towar przenieść, dostawa zrobiona bez pośpiechu – z apteki nikt się nie wychylił. Zobaczymy, co będzie przy najbliższej dostawie. Mam nadzieję, że to była jednorazowa atrakcja, a nie początek nowej świeckiej tradycji „biegu wokół bloku”.

Po tym przydługim wstępie na temat „współużytkowania wspólnej przestrzeni” – czas przejść do właściwego tematu. Znalazłem historię o butach na klatce schodowej – chyba każdy widział buty zostawiane przed drzwiami do mieszkania. Raz, że za ładnie to nie wygląda, a dwa – zapach też niekoniecznie do przyjęcia. No, ale w domu porządek ma być, a na klatce to wiadomo: można bo tak. Historia jest o panu mieszkającym na parterze, który jakieś chodaki tak przechowywał. I pewnego dnia zniknęły te chodaki z pola widzenia i wąchania. Sąsiad zapytany, czy obuwie ukradziono, odpowiedział, że ktoś mu do trepów nasrał. Cóż – metoda chamska, ale cholernie skuteczna, jak mawiał mój świętej pamięci wychowawca z ogólniaka.
Historię, ku uciesze i zadumie, udostępniłem. I przeczytałem taki oto komentarz:

Buty? W Krakowie ludzie tak składują śmieci w workach! Tak, na klatce schodowej. Nie chce im się wynosić ich do kosza na podwórku (lub jak mówią w KR: „na polu”), to jeb przed drzwi śmierdzący worek (nawet tydzień może tak zalegać i dla wszystkich tu to norma). I to nie że jakieś niewychowane dresy tak robią – mieszkaliśmy w bloku ze starszymi profesorami, doktorami z UJoty, później też z dość znaną aktorką – w KR wszędzie to samo i już nawet nikogo, prócz przyjezdnych, to nie dziwi. Ale już w miejscowościach dookoła KR to burzy (np. w Chrzanowie podobne zwyczaje mieszkańcy skutecznie zwalczają).
O dziwo, kiedy mieszkałem na „robolsko-dresiarskiej” Nowej Hucie, to akurat w moim bloku nie pamiętam, by ktokolwiek praktykował taki zwyczaj – nóż przy szyi pamiętam, śmieci na klatce schodowej nie. Każdy inaczej rozumie kulturę

Sporo wtedy ciekawych rzeczy pomyślałem, no ale… Pierwsza rzecz – zorientować się, jak to wygląda z formalnego punktu widzenia. Z czystej ciekawości, bo ani nie mam takiego problemu u siebie, ani tym bardziej nie widzę sensu uświadamiania „doktora UJ” czy „dość znanej aktorki”, że źle czyni. Zapytany prawnik stwierdził, że formalnie rzecz biorąc, w kwestii butów może być ciężko. Ale worki ze śmieciami podpadają pod regulaminy spółdzielni i wspólnot, a także pod odpowiednie ustawy. No i wszystko fajnie, jest poważny argument w ewentualnej dyskusji z sąsiadami-śmieciarzami – gdyby nie fakt, że nikomu się nie chce w ten sposób reagować. Wiadomo: czas, nerwy, zgrzyty z sąsiadami, którzy znajdą sposób, aby się odwdzięczyć – komu to potrzebne?
Druga, znacznie ciekawsza sprawa – w jaki sposób „mieszkańcy skutecznie zwalczają takie zwyczaje”? Bo przez analogię do historii o chodakach, to by mogło tak wyglądać: grzeczne tłumaczenie tudzież prośba tak z dwa-trzy razy, a później? Kloca na wycieraczkę i przysypać zawartością wystawionego worka? Dużo bardziej chyba nie będzie śmierdziało. Worek oczywiście zostawić obok, żeby delikwent od razu zaczął sprzątać, jak się potknie wychodząc z mieszkania. Bo jeszcze przypadkiem jakieś rękawiczki założy, jak wróci po nowy worek. A tak na szybko nie wymyśli, żeby się zabezpieczyć. No, a po wpakowaniu ręki w „bonus od losu” może się chwilę zastanowi, zanim znowu sąsiadów uraczy widokiem i smrodem swoich odpadków.
Kiedyś była „akcja Niewidzialna Ręka” – i to się sprawdzało. No, ale czasy się zmieniają, realia się zmieniają, wszystko idzie do przodu. Czas na nową akcję?
Inwokacja sama się pcha na usta:
„Przybywaj, Niewidzialna Dupo, i czyń swą powinność”

(KLIK) skomentuj (KLIK)