Cokolwiek można spieprzyć – zostanie spieprzone, i to prędzej niż później. Właśnie mam przed oczami piękny przykład. I nie mogę wyjść z podziwu. No nie mogę, ku**a nie mogę.

Pojęcie „praw Murphy’ego” znają chyba wszyscy, a skąd się wzięły?  Oto historia prawdziwa.

Kim był Murphy? Jakiż to dziwny spisek zbiegów okoliczności natchnął go wypowiedzenia tego, tak dziś znanego przykazania? Dlaczego nie odebrał z pralni swego prania? To tylko nieliczne z wielu pytań, na które nie miałem zamiaru odpowiedzieć w tej książce. Badaniem pochodzenia Praw Murphy’ego zajmowali się najlepsi uczeni, eksperci w dziedzinie lingwistyki i historii ludowej ­ niestety bez skutku. A kim jestem ja, aby kwestionować takie świadectwo? Gdy, zrezygnowany, miałem przystąpić do druku książki, nie dając odpowiedzi na te palące pytania, zaskoczył mnie następujący list od niejakiego pana George’a Nicholsa z Południowej Kalifornii:

,,Drogi panie Arturze Bloch! Rozumiem, że zamierza Pan wydać książkę ,,Prawa Murphy’ego ­ i inne przyczyny tego, że nic się nie udaje”. Czy interesuje Pana prawdziwa historia pochodzenia nazwy Prawa Murphy’ego?” Kiedy odpowiedziałem twierdząco, napisał: ,,Wydarzenie to miało miejsce w 1949 roku w Bazie Lotniczej Edwards w Muroc, w Kalifornii, w czasie przeprowadzania Projektu MX981. Było to eksperymentalne symulowanie katastrofy samolotu w trakcie lotu. Na mocy kontraktu z Laboratorium Aero-medycznym w Wrigh Field, w projekcie uczestniczyła firma Northrop Aircraft. Ja byłem kierownikiem projektu Northropa. Odkrywcą Praw był kapitan Ed Murphy inżynier ds. rozwoju z Laboratorium Lotniczego z Wright Field. Zdenerwowany błędnym działaniem przetwornika, wynikającym z błędu w okablowaniu mostków tensometru, Murphy rzucił następujący komentarz: ,,Jeśli jest jakikolwiek sposób, aby zrobić to źle, on to zrobi.” Słowa te odnosiły się do technika, który okablował mostki w Laboratorium. Zdanie to i jego wariacje nazwałem Prawami Murphy’ego.
… W kilka tygodni po tym ,,nadaniu nazwy, pułkownik Strapp na konferencji prasowej oznajmił, że nasze dobre wyniki testowania symulowanych katastrof w ostatnim czasie są wynikiem niezachwianej wiary w Prawa Murphy’ego i ciągłych wysiłków uniknięcia tego, co nieuniknione. W ciągu następnych miesięcy szeroko odwoływano się do Praw Murphy’ego w reklamach przemysłowych ­ i tak Prawa Murphy’ego wystartowały i zaczęły żyć własnym życiem. Pozostaję z szacunkiem, George E. Nichols, Menedżer ds. Zabezpieczenia Niezawodności i jakości Programu Viking Laboratorium Napędu Odrzutowców ­ NASA
W ten oto sposób, dzięki uprzejmemu listowi pana Nicholsa, problem się nam zawęża; mamy już bowiem odpowiedzi na wspomniane wcześniej palące pytania, i to bardziej szczegółowe, niż moglibyśmy oczekiwać. Pozostaje jeszcze tylko dowiedzieć się, dlaczego Ed Murphy nie odebrał z pralni swego prania.

Artur Bloch Berkeley, Wrzesień 1977

Dlaczego piszę o tym właśnie teraz? Co wybudziło z prawie dwuletniego letargu? Właśnie dostałem potwierdzenie Praw Murphy’ego na żywo, w najbliższym otoczeniu, i do tego w klasycznym wydaniu. Nie mogłem, po prostu nie mogłem zlekceważyć tak wyraźnego daru od losu.

Przed oknami mam park, w parku latarnie, w latarniach  żarówki. Całość sterowana czujnikiem zmierzchu, czy jak się to ustrojstwo nazywa. Działanie całości jest proste i logiczne – latarnie zapalają się wieczorem, a gasną rano. A przynajmniej, teoretycznie. Praktyka – cóż, tu się zaczyna niejaki dyskomfort.

W praktyce oświetlenie parku dziwnie często „się psuje”, a z ciemności egipskich spowodowanych tym faktem dobiega cała masa przeróżnych odgłosów. Wymienię tylko najczęściej słyszane:

  • wyroby dźwiękopodobne zwane przez słuchających „muzą” lub „nutą”
  • tęgie rozkminy nad ranem bełkotliwymi głosami obojga płci prowadzone,
  • wynurzenia wszelakie, wygłaszane głosami jak wyżej
  • odgłosy dewastacji otoczenia
  • tłuczenie butelek i gniecenie puszek

Oczywistym jest, że w interesie mieszkańców mojego bloku jest, aby latarnie świeciły, wtedy jest ciszej i można się lepiej wyspać. Wczoraj zostałem dość brutalnie dobudzony około szóstej rano – dźwig i trzech panów fachowców, interwencja, naprawa czujki. Pomijam już fakt, że jakiś geniusz inaczej ulokował czujnik w latarni najbliższej moich (i nie tylko) okien. Trudno, przemęczyłem ten warkot i dialogi ciężko pracującej brygady. W imię wyższego dobra, czyli spokojniejszych kolejnych nocy.

Czujnik zamontowany, podłączony, działa. Odwrotnie, cholera. Odcina zasilanie, jak się ciemno robi. Za to teraz, wczesnym przedpołudniem, podziwiam sobie pięknie świecące latarnie. Ostatniej nocy posłuchałem, czego posłuchałem, nie powiem, abym był przesadnie wyspany. Dwie kolejne noce zapowiadają się jeszcze ciekawiej, gdyż albowiem mamy dziś piątek. Oczywiście pany fachowce pojawią się najwcześniej w poniedziałek, bo wcześniej nie da rady. I oby to był poniedziałek…

I tym optymistycznym akcentem kończę wynurzenia na dziś. A żeby nie było za fajnie – jak już się przełamałem, tak będę pisać, na pewno częściej niż przez ostatnie dwa lata. Niech Moc będzie z Wami.