Krótka rozprawka na temat podany w tytule. Ciekaw jestem, czy tylko ja tak mam, czy innym blogerom (szczególnie tym „na dorobku”) też przychodzą do głowy podobne myśli.

Jak się myśli, to się coś wymyśli. No i wymyśliłem, dlaczego tak właściwie coraz mniej chce mi się blogować. Choć w sumie, to wszystkiego się powoli odechciewa. Tylko myślenie ma się dobrze, nie idzie z tym nałogiem zerwać. A efekty bywają różne, niekoniecznie pozytywne. Tak jak krótka historia poniżej. I efekty przemyśleń, które z niej wynikły.

Blog sobie istniał od pewnego czasu, pisałem sobie spokojnie, a tu podczas towarzyskiego spotkania słyszę tekst: „Spamujesz tym słitaśnym blogaskiem”. No fajnie. Jeśli udostępnianie na swoim wallu linków do wpisów na własnym blogu to spam, to zgadza się, spamuję. Niech już nawet ostatecznie będzie blogasek, jakoś przeżyję. Ale do dziś (a sporo czasu minęło) nie doszukałem się tu słitaśności. Może coś przeoczyłem i jakaś się zakradła cichcem chyłkiem, „skokami i kanałami do przodu”, a może po prostu kolega ma inną definicję. Nie wiem, na konkretne pytanie, gdzie na tym blogu zauważył słitaśność – jakoś nie odpowiedział.

Minął pewien czas, raczej dłuższy niż krótszy. Znów jakieś spotkanie, znów się widzimy – i słyszę: „Coś dawno nie piszesz, a szkoda, bo fajnie się czyta”. Pięknie. Niby pozytyw, ale jakoś tak… Dziwnie. Na rzeczowe pytanie, czy przez te trzy lata istnienia bloga choć raz skomentował albo „łapkę” zostawił, odpowiedzi nie było. I tak się zakończyła ta konwersacja. Dała nieco do myślenia.

Piszę dość nieregularnie, zgadza się. Czasem trzy teksty w tygodniu, czasem dwa do trzech miesięcznie, a czasem – nawet parę miesięcy przerwy. Zdarzyło się nawet, że blog zniknął z sieci – wtedy dopiero poczytałem i posłuchałem, że jak mogłem i w ogóle czemu tak się stało. Jak się okazuje – mogłem. Tak po prostu.

Fajnie jest pisać, coś przekazać, czymś się podzielić, coś z siebie wywalić. Przy okazji niezły trening z posługiwania się słowem pisanym. Spore plusy, a i znajomych nie męczę na żywo swoimi przemyśleniami. Kto chce, przeczyta, kto nie – nawet nie zajrzy. I bardzo dobrze. Jest jednak coś, co mnie osobiście dość mocno wku… irytuje – mianowicie brak widocznej reakcji. Niby mam jakieś liczniki odwiedzin, niby widzę, że ktoś zagląda – ale reakcji praktycznie zero. Trochę to demotywuje, bo człowiek się stara, żeby coś z sensem napisać, a tu cisza. Dopiero jak mam dłuższą przerwę, to kilka osób nagle zaczyna się dopominać o następne wpisy.

Po tych paru latach mniej lub bardziej okazjonalnego pisania wiem, że blogowanie raczej nie będzie ani moim sposobem na życie, ani źródłem utrzymania. To raczej hobby, punkt na dość długiej liście rzeczy, które lubię robić. A mam to do siebie, że kiedy coś robię, to lubię mieć jakieś efekty. Zresztą, chyba każdy tak ma? To chyba zrozumiałe, że jak się sprodukuję i nie widzę odzewu, to się zniechęcam? Jeden wpis, drugi, piąty – i cisza. No to szósty jakoś tak się odsuwa w bliżej nieokreśloną przyszłość. Dość logiczne: skoro akcja nie wywołała reakcji, to kolejna podobna akcja staje pod znakiem zapytania.

Wniosków ani obietnic nie będzie, gróźb czy prób szantażu też nie. Tak jakoś naszło na nieciekawe rozmyślania po dziwnym weekendzie, to przy poniedziałku, na dobry początek tygodnia, uznałem za stosowne podzielić się wynikami. Przynajmniej tymi cenzuralnymi, które nadawały się do zaprezentowania na szerszym forum.