Temat jak najbardziej na czasie, bo dziś Halloween – a „chodził” za mną od dłuższego czasu. Przy okazji pewnie obsmaruję jeszcze jedno „święto z importu”. A co.
Sobotnie popołudnie – i pukanie do drzwi. Junior wybył, więc to nie do niego – zresztą, jego znajomi dzwonią domofonem. Nawiasem mówiąc – wszyscy nasi znajomi używają domofonu. Kolejna możliwość – jacyś dobrzy ludzie chcą porozmawiać o sprawach wiary. Trudno, odżałuję parę minut na odpowiedź odmowną. Podchodzę do drzwi, rzut oka w wizjer…
No tak, „kolędnicy”. Cukierek albo psikus, takie tam stożki. Wizjer zamknięty, w mieszkaniu cisza, życie toczy się dalej. Zresztą, i tak nie miałem cukierków. A psikusów mi się dziś nie chce ani robić, ani mieć robionych. Jakoś tak… Nie i już. Ale za to przypomniała się scenka sprzed roku czy dwóch. Też z „kolędnikami”.
Było już ciemno, wyszedłem przed klatkę zapalić. Taki nałóg mam, i nie mam zamiaru się z nim rozstawać. Ubrany na czarno, w ulubionej „motocyklowej” bluzie. Inna nazwa – „ninja”. Dowcip polega na tym, że bluza ma kaptur – tak fajnie skrojony, że jak się go założy i zasunie suwak do końca, to widać tylko oczy. Światło przed klatką – zgasiłem. Stoję, palę i czekam. Miałem szczęście – z sąsiedniej klatki wychodzi dwuosobowe komando cukierkowo-psikusowe, Na oko jakieś 16-17 lat. Para. Cóż, gdyby się bardziej postarali z kostiumami, może bym i się inaczej zachował, ale… Chłopak tylko w jakiejś tandetnej masce, dziewczyna w narzutce i z makijażem do zrobienia w moment. No „kostiumy” takie, że nic tylko owacja na stojąco. Jedno, co mieli konkret – to worki na cukierki. Pokaźne i wytrzymałe. Cóż, czas zatem uczynić swoją powinność. Bluza zapięta jak należy, papieros schowany. Nieruchomieję. Dziewczyna raźno zasuwa do domofonu, widzi mnie z odległości może metra. Delikatnie się poruszam.
– O JEZUUUU
Odskakuje do tyłu, zatrzymuje się na żywopłocie parę metrów dalej, widać, że przerażona. Ale to nie koniec zabawy, nadciąga dzielny rycerz na odsiecz. Oczywiście z zawołaniem bojowym.
– Co jest kur…
Poruszyłem się, chłopak wylądował w żywopłocie obok dziewczyny. Pół kroku do przodu, lekkie skinienie w stronę następnej klatki, potuptali w tempie ekspresowym. Tak, wiem, wredne to było.
Ogólnie rzecz biorąc – nie lubię świąt wszelakich. Dałem temu wyraz w jednym z dawniejszych wpisów, zapewne jeszcze to niejednokrotnie zrobię. Święto Zmarłych z wielu powodów jest dla mnie szczególnie przygnębiające. A radosna alternatywa z importu – cóż… Każde przedświąteczne zidiocenie, niezależnie od okazji i rekwizytów – jest dla mnie zidioceniem. Czy to w mediach, czy w internecie, czy w realnym życiu – przesada pozostaje przesadą. Nawet w grach się to zdarza, i potrafi skutecznie zniechęcić.
Jak już przy tych chamerykańskich nowościach jesteśmy, co to wszystkie lepsze niż nasze tradycje… Czy to Halloween, czy Walentynki – obchodzę możliwie szerokim łukiem. Z powodu że to w sumie nic innego, jak święta komerchy i kiczu. Dynia w październiku, serduszko w lutym – liczy się zysk. No OK, jak się trafi na konkretnych ludzi, to jest zabawa. Ale to nieczęsto się zdarza. Być może w przyszłym roku spróbuję poczuć klimat i coś wymyślę, żeby postraszyć, kto wie? Trzeba będzie w tym celu wymyślić coś konkretnego i prostego, bez festyniarskich gadżetów i przesady – a to niełatwe.
Jakiś czas temu coś słyszałem o nowej świeckiej tradycji, bliższej lokalnemu kolorytowi i odpowiednio nazwanej. Kalendarium obchodów jest następujące:
31 października – Chlejołyn
1 listopada – Wszystkich Wciętych
2 listopada – Zapuszki
Tego też, nawiasem mówiąc, nie obchodzę. Bo to też przegięcie. A w zasadzie obchodzę – tak jak wszystkie inne święta: możliwie szerokim łukiem.