Przełomy, podsumowania, postanowienia – taki mamy czas, rok się kończy. Nieco potetryczę w takim razie, uszczęśliwię Czytelników paroma złotymi myślami i w ogóle.

Trzy dni wysypki, zwane nie wiadomo czemu „świętami” – przetrwane. Co ciekawe, obyło się bez poważniejszych awantur  czy innych depresji – metoda na przysłowiowego Kevina po raz kolejny zdała egzamin. Siedzenie samotnie w czterech ścianach „w tym szczególnym czasie” ma swoje plusy – jak ktoś się chce dowiedzieć, jakie dokładnie, to polecam sprawdzić doświadczalnie, Wielkanoc będzie niezłym terminem. Teraz jeszcze tylko jeden „szczególny” dzień (a raczej noc) i można odetchnąć, kończy się czas dołów i ogólnego wścieku. I (w olbrzymiej większości) fałszywych, wymuszonych, sztampowych życzeń, którymi rzygam dalej niż widzę. A wzrok mam niezły.

Koniec roku to tradycyjnie czas podsumowań, postanowień i innych takich dupereli. No to tak… Lista niemiłych przypadków losowych – dość długa. Lista zawalonych spraw, którymi miałem się zająć, oraz mniej lub bardziej ambitnych planów, których z dowolnych powodów nawet nie zacząłem realizować – jeszcze dłuższa. Miło będzie wyzerować.

Postanowień, czy to urodzinowych, czy noworocznych – nie robię od dawna. Bo doświadczenie uczy, i to dość boleśnie, że im ambitniejsze plany i lepsze widoki na ich realizację – tym większa pewność, że coś się widowiskowo i definitywnie spier… popsuje. A kolejny koniec roku czy urodziny to czas, gdy te mniejsze i większe niepowodzenia zbierają się w bardzo ładny pakiecik i dopadają bez żadnej litości. Ileś razy przechodziłem, wystarczy, dziękuję.

W sumie, cała „noworoczna lista”, którą od lat mam stałą – sprowadza się do jednego słowa: przetrwać. Każdy dodatkowy pozytyw będzie miłą niespodzianką. Mało ambitne? Zgadza się. Ale działa.

Uwagi? Nie krępuj się, zapraszam.