Dziwne, wymyślne, czasem niesmaczne, czasem szokujące – nazwy na użytek własny, lub niewielkiej, zamkniętej grupy znajomych. Problem zaczyna się w momencie, gdy teoretycznie „ściśle prywatne” nazewnictwo przestaje takie być i zaczyna istnieć na szerszym forum. Znaczy – warto czasem się zastanowić, co się pisze i mówi.

Przykład 1 – programiści i nazwy

Wpadłem kiedyś na pomysł prostej układanki. Jako że nic podobnego nie znalazłem, a miałem dziką ochotę zobaczyć, jak by się w coś takiego grało – pozostało jedno: stworzyć prototyp we własnym zakresie. Co też uczyniłem, zajęło to chyba trzy wieczory. W sumie kilkanaście godzin dłubania i wyklinania w żywe kamienie. Prototyp istnieje do dziś, podobno daje się w to pograć – przynajmniej według znajomych, którym odważyłem się to pokazać.

Cechą szczególną projektu jest coś, czego na zewnątrz nie widać – nazwy fragmentów kodu, odpowiadających za to, co się dzieje wewnątrz gry. Gra polega na „upychaniu” na planszy losowo tworzonych elementów, a podczas tworzenia prototypu dopadła mnie lekka głupawka. Efekt: TworzKloca, PrzesunKloca, ObrocKloca, PostawKloca (na planszy). Jakieś te nazwy kibelne, trudno. Ale działa.

Akurat ta sytuacja nie „poszła między ludzi” z powodu mojego niedopatrzenia, sam ją puszczam dalej, jako zabawną anegdotkę i swego rodzaju przestrogę.

Przykład 2 – magistranci i tytuły

Odzywa się znajoma i słodzi, że taki „mocny w piśmie jestem” i w ogóle, i czy bym nie miał wolnej chwili. „Oho, coś się kroi” – myślę sobie. No i miałem rację. Jest pierwszy rozdział pracy magisterskiej, ma iść do promotora, ale autorka by chciała korektę. Czyli ortografia i interpunkcja, a może i stylistyka do tuningu. No dobrze, czemu nie? Komuś się przyda to moje czepialstwo ogólne i szczegółowe. A jak zrobię coś konstruktywnego, to i dla mnie satysfakcja i dowartościowanie. Wszystko pięknie, podaję maila, przesyłka dociera momentalnie.

Przyznaję się bez bicia – jeszcze nic z tą pracą nie zrobiłem. Po prostu nie mam siły. Po odbiorze maila i rzucie oka na tytuł załączonego dokumentu miałem ciężki atak śmiechu, a i teraz, po tygodniu, jakoś nie mam odwagi go otworzyć. Termin coraz bliżej, więc trzeba będzie zadziałać, ale jak na razie bardzo intensywnie się zastanawiam, co z tym fantem zrobić. Będę wdzięczny za podpowiedzi. Niby można zmienić nazwę dokumentu, ale pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć.

Pierwszy rozdział pracy magisterskiej, zatytułowany „Dziadostwo, szajs i pizda z masłem. MGR [nazwisko autorki]” – z dalszej wymiany wiadomości wynikało, że znajoma zapomniała o nazwie i miała wysłać dokument do promotora „jak jest”. W sumie to aż strach się bać, jak zatytułowała kolejne części pracy…

(KLIK) Nie bądź milczek, skomentuj (KLIK)