Nie jestem „grammar nazi”, ale staram się mówić i pisać poprawnie i zrozumiale. Co wcale nie znaczy „sztywniacko”. Jak każdy, mam jakiś swój styl, pewne nawyki – i listę rzeczy, których nie lubię. Dziś o zdrobnieniach.

Wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem i z minimum wyczucia. Jeśli na przykład zamiast „małe pióro” powiesz „piórko”, to ani pisnę. Jeśli wiem o Twoim przywiązaniu do auta, o którym pieszczotliwie mówisz „autko” czy „maleństwo” – to tragedii nie zrobię. Ale, do czarnej ospy i ciężkiej wścieklizny – nie zdrabniaj co drugie słowo, bo to jest po prostu chore.

Buszuję sobie po sieci, w różne miejsca zaglądam. Najczęściej w poszukiwaniu konkretnych informacji, ale też (wcale nie tak rzadko) z czystej ludzkiej ciekawości. Widzi się i czyta rzeczy różne, często śmieszno-straszne. No i jakoś tak niedawno zauważyłem, że właśnie przez nadużywanie zdrobnień odruchowo omijam wszelkie miejsca (fora, blogi, grupy, fanpage), których tematyką jest rodzicielstwo lub gotowanie. Daruję sobie cytaty – jak się ktoś chce zniesmaczyć, to na własne życzenie i przy minimalnym wysiłku namierzy setki (jeśli nie tysiące) właśnie „takich” miejsc.

No, ale sieć swoją drogą, a życie swoją. Tu już nie ma lekko, nie zawsze się da po prostu wyjść. W wielu sklepach się słyszy jakieś „grosiki”, „bułeczki” czy „złotóweczki”. O ile to klienci tak robią, trudno, to się po prostu zdarza.  Można przetrwać raz na jakiś czas, choć kwestia w stylu „dzieńdoberek, dwie puszeczki żuberka poproszę” wywołuje odruch wymiotny. Znacznie gorzej, gdy to personel tak tiuta i dziubdzia i w ogóle słodkopierdząco szczebioce bez przerwy. Wtedy, w trosce o resztki zdrowia psychicznego, omijam taki sklep możliwie szerokim łukiem. Moim osobistym faworytem na liście sklepowych słodzio-pierdololo jest tabliczka w sklepie: „Mięsko i wędlinki ze świnek tradycyjnie karmionych”.

Na koniec coś, co w ogóle mnie wpienia i to konkretnie. Imiona i zdrabnianie w gronie znajomych. Jeśli mam na imię Krzysztof i te trochę lat na liczniku – to chyba nietrudno wyczuć, że „Krzyś”, „Krzysiunio” i podobne mają niejakie prawo irytować? „Krzysiek” będzie jak najbardziej OK, do większości znajomych dotarło spokojne wytłumaczenie i grzeczna prośba. Bliżsi znajomi to inna kwestia, ale z kolei nie każdy jest bliższym znajomym. No, ale jak zawsze i wszędzie, znalazło się parę wyjątków. Niejako w obie strony. Na przykład chłopak raptem o rok starszy od Juniora mówi per „Krzysztof” i nie daje się przekonać do „Krzyśka”. Rozumiem, dlaczego tak robi, i nie będę zmieniać człowieka na siłę – tak został wychowany, szanuję to. Za jakiś czas zapewne sam to zmieni. Druga strona – rówieśnik, do którego kompletnie nie docierało o co proszę. A wręcz na przekór: „Krzysiu to, Krzysiu tamto, no co ty Krzysiu, przecież koledzy jesteśmy”… On w ogóle ma jakieś dziwne podejście, to ten prawie geniusz od zwlekania fajnych cycków. Im dłużej tłumaczyłem i prosiłem, tym bardziej zdrabniał. Dotarło dopiero poważne ostrzeżenie wyrażone prostymi, żołnierskimi słowami. A przynajmniej obraził się i gdzieś zniknął, reszta wieczoru minęła spokojnie.

A z niechcianymi zdrobnieniami swojego imienia można sobie dość prosto poradzić, choć wymaga to nieco samokontroli. Wystarczy nie reagować, nic więcej. Edyta, dziękuję za podpowiedź, stosuję i działa. 🙂

(KLIK) Uwagi, komentarze? Zapraszam (KLIK)