„Im więcej rzeczy do zrobienia, tym więcej wolnego czasu.” Bez sensu, wariackie i w ogóle chore. Bo to przecież tak nie działa, prawda? A jak się bliżej przyjrzeć i chwilę zastanowić?
„Nic nie robię i na nic nie mam czasu.” Dlaczego się to w ogóle słyszy? Może dlatego, że mając bardzo niewiele do zrobienia, ciężko się przełamać i zacząć cokolwiek? Każdą zaplanowaną czynność można jeszcze trochę przesunąć na później, zawsze się zdąży. No i z tego wszystkiego rozleniwia się człowiek, oducza się działania i płacze, jak nagle wyskoczy cokolwiek do zrobienia „na wczoraj”.
Z drugiej strony – weźmy dokładnie tą samą osobę i dajmy jej codzienną (cotygodniową, comiesięczną) listę rzeczy do zrobienia. I pewną porcję spraw pojawiających się losowo, znienacka. I co się okazuje po pewnym czasie? Tylko i aż tyle, że ta właśnie osoba, działając systematycznie, wyrabia sobie pewne nawyki. Mniej lub bardziej świadomie organizuje sobie czas i zajęcia w taki sposób, aby możliwie najmniejszym wysiłkiem i w możliwie krótkim czasie zrobić jak najwięcej. Kluczem jest systematyczność w działaniu i wpojenie sobie pewnych nawyków. I nagle się okazuje, że wszystko pozałatwiane, terminy dotrzymane, wolny czas się w razie potrzeby znajdzie, a i bezczynność nie męczy. Mało tego, nawyk działania powoduje, że po prostu szkoda czasu na „jałowy bieg” i w sytuacji zagrożenia bezczynnością zaczyna się robić kolejną rzecz z listy spraw zaplanowanych.
Prawd objawionych raczej tu nie przytoczyłem, ale tak przy poniedziałku przyplątał się temat na początek tygodnia. Ot, między weekendem a pracą naszło kilka myśli, którymi się tu dzielę. I kilka wniosków, które postaram się wdrożyć – sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie. Czy wystarczy uporu, aby najpierw coś zacząć od zera, a później systematycznie kontynuować projekt do momentu, gdy będzie go można uznać za zamkniętą całość. Ogólnie rzecz biorąc, na teraz najbardziej straszy syndrom pustej kartki, o którym pisałem około miesiąca temu. Później obudzą się inne demony, o których zapewne również napiszę.