„Johnny zastanawiał się, co też zmarli porabiają w niedzielne ranki. Wtedy bowiem Blackbury mijało, i to zdecydowanie, barierę śmiertelnej nudy. I zostawało za tą barierą do poniedziałku.”
Terry Pratchett – „Johnny i zmarli”

Też tak macie? Niedziela to w sumie smutny dzień. Zwłaszcza po południu i wieczorem. Rankom zresztą też nic nie brakuje. Piątek wieczorem, sobota – po tygodniu pracy życie towarzysko-imprezowe kwitnie. Jest fajnie, jest ciekawie, dzieje się. A później sobota się kończy, nadchodzi niedzielny poranek i świadomość poniedziałku. Czas zbierać siły na kolejny pracowity tydzień. I niby to jeszcze dzień wolny, niby można wiele – ale… to już nie to.

Jeszcze jest czas, który można przeznaczyć na przyjemności. Albo na zrobienie czegoś konstruktywnego, na co „w tygodniu” tego właśnie czasu brakło, a pomysł jest i gdzieś w głowie skrzeczy i łapkami macha. Albo na jedną z miliarda rzeczy, na które ma się ochotę. Jest kilka lub kilkanaście godzin do wykorzystania – a umyka. Bo to jest czas skażony poniedziałkiem, czas skażony świadomością kolejnego tygodnia pracy.

I druga rzecz – wspomniana w cytacie nuda. Bo niedziela najczęściej jest nudna. Jest szara. Bo limit kolorów w tygodniu kończy się w sobotnią noc. Szukanie lekarstwa na tą niedzielną nudę prowadzi do różnych działań. Czasem ciekawych (parę tygodni temu właśnie w niedzielne popołudnie montowałem tego bloga), czasem aż zbyt ciekawych, a czasem wręcz samobójczych. Przemilczę, co to dokładnie było, bo to żaden powód do dumy.

Aż głupio, że dziś tak na smutno – ale co poradzę, jak coweekendowy dół dopada? Jest jednak duży plus sytuacji – wnioski, które pojawiły się w czasie tworzenia tego wpisu. Jakie by nie były, na pewno są konstruktywne i warte wprowadzenia w życie. I coś mi mówi, że będzie się działo. Nie tylko na blogu. I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejsze wynurzenia. Następne niedługo, i śmiem przypuszczać, że będą o wiele radośniejsze. Choć w sumie niewielki to wyczyn.