…i ty, syndromie pustej kartki, także witaj.
Wszystko jakoś tam się zaczyna, na przykład – blogowanie od pierwszego wpisu. Prawda, jakie to odkrywcze? Normalnie aż słów brakuje. Albo i nie brakuje, tylko ciężko coś sensownego wykombinować.
No OK, może nie jest aż tak tragicznie, może jakieś tam słowa się znajdą. Z rzeczy, które by wypadało napisać – jakieś powitanie, nieco ględzenia, jakież to wspaniałe, że blog, że przemyślenia, że misja, bla, bla, bla… Może by i wypadało, ale nie napiszę. Bo nie. Jest jakiś pomysł, strona zaczyna działać, jest już nawet pierwszy wpis – tak, właśnie ten, który czytasz.
W sumie to sam tak naprawdę jeszcze nie do końca wiem, na jakie tematy będę się tu wywnętrzać. Koncepcja jest prosta: coś przykuje uwagę, nasunie jakieś wnioski, zirytuje, zainteresuje – piszę. Niestety, piszę po swojemu i lektura niekoniecznie będzie lekka, łatwa i przyjemna, W jaką stronę to podąży i gdzie się zapędzi – nie wiem, czas pokaże.
Temat na dziś:
Syndrom pustej kartki – polega to draństwo na tym, że każdy, kto zaczyna tworzyć cokolwiek, zderza się z pustą płachtą. Czy to jakieś urzędowe pismo, czy rysunek, czy opowiadanie tudzież wiersz, czy program, czy cokolwiek innego – straszy ta pusta przestrzeń, zniechęca i zaczyna nasuwać wątpliwości. Będzie takie, jak sobie wymyśliłem? Dam radę? Ile będzie poprawek? Zmian? I tak człowiek ślepi na niezaczęte jeszcze dzieło, i wątpi coraz bardziej. I dopada zniechęcenie i niemoc, wena ucieka, pewność siebie bierze nieplanowany urlop… Ile świetnych rzeczy zginęło właśnie na tym etapie, z powodu że ich twórcy ulegli tej dolegliwości? Drugą stroną medalu jest pytanie zupełnie odwrotne (i, z racji tego, że zadane w takiej akurat sytuacji, dość przewrotne): ile gniotów się pojawiło, bo ich autorzy nie bali się zapełniać pustej przestrzeni?